poniedziałek, 13 lipca 2015

OSTATNIE DUMANIE PANA WIESŁAWA

ostatnie dumanie pana Wiesława



OSTATNIE DUMANIE PANA WIESŁAWA


            Myk, myk, przeleci to życie jak ptak jakiś, albo kamień z nagła rzucony. I co teraz? Jesteś Ty tam, Boże? Nie wiem. Osiemdziesiątka na karku, dwa zawały zaliczone. Na trzeci mam się raczej nie decydować, pan doktor wygłosił mi przemądre zdanie. Bo jak się zdecyduję, to się dowiem. Czy w piekielną otchłań wpadnę, czy zaśpiewam w chórze anielskim, a może zamienię się w nicość? Mogę też przejść do następnego życia. Zostać łapserdakiem pod mostem denaturat pijącym, prezydentem kraju jakiegoś, a może małą afrykańską dziewczynką zgwałconą przez pułk żołnierzy. No, co tam, Boże, powiesz mi?
Dumam nad tym lat siedemdziesiąt, bo od dziesiątego roku życia dumam, gdy ksiądz wyrzucił mnie z konfesjonału, jak pomyliłem się w regułce, którą trzeba wygłosić przed spowiedzią i szedłem taki zapłakany z tego kościoła, i myślałem, dlaczego Bóg mi to zrobił? Tak go kochałem, tak starałem się nie grzeszyć, tydzień myślałem, co powiedzieć księdzu do ucha. Było tego tak żałośnie mało, że ukradłem ołówek Grześkowi z sąsiedniej ławki, żeby cokolwiek było. Ołówek po spowiedzi miałem oddać, ale i tak zostałem wyrzucony jak jakiś łajdus podły.
Męczyłeś Ty się Jezu na krzyżu za nas maluczkich i co z tą Twoją męką zrobiliśmy? Poubieraliśmy w złote ornaty swoich biskupów, napaśliśmy brzuchy proboszczów, wygoniliśmy z kościoła tych, którzy o miłości Twojej prawią, a nie o polityce. Spalaliśmy kobiety i innowierców na stosach od opętanych szatanem ich wyzywając, utłukiwaliśmy pogan masowo głosząc Twoją chwałę. Czy warto Ci było za to umierać na krzyżu Jezusie Nazareński?
Religii tyle na świecie jest, setki, a może i tysiące. A sekt rozmaitych!  Teraz to nawet jakaś od pizzy, czy hot-doga się utworzyła. A która prawdziwa? Którą chwycić za piętę, przyciągnąć do piersi, włożyć do serca. Nie wiem, nie wiem, Boże Jedyny. Jedyny dla mnie, a każdy przecież ma swojego Boga. Bo jak rozmawiam z ludźmi, to każdego Bóg inny. Jeden okrutny, pozwalający na wojny i bezprawie, inny czuły i pełen miłości, dający ukojenie, trzeci surowy, sprawdzający ciągle, czy nie nagrzeszyłaś marna ludzka istoto, a czwarty wesoły, podrygujący w tańcu. Piąty siedzi pod kołdrą i sprawdza, czy po bożemu się dzieje, szósty pozwala na radość i figle wesołe. Jaki jesteś Boże i gdzie?
Czy w Radiu Maryja mieszkasz, czy w „Tygodniku Powszechnym”? A może w jakiejś chacie peruwiańskiego szamana?
Chrześcijaninem byłem całe życie. Bo mękę chrystusową czułem, łzami płakałem gorzkimi myśląc o niej i dobro starałem się czynić w Jej imię. A przecież chrześcijan tyle, a każdy inny. Ewangelik wyśmiewa się z katolika, katolik rży na widok popa. A wszyscy ciągną za brodę rabina i chcą go do pieca wsadzić. To co mam, Boże, myśleć o tym, gdy mnie wołasz do siebie?  Czy przez czyściec z nieochrzczonymi dziećmi szedł będę? O zarodek kłócą się kapłani Twoi jak o największy skarb. Dzieci z wodogłowiem na mękę życia każą rodzić, a o godziwe miejsca w domu starców nie dbają. Umierają w samotności staruszkowie udręczeni życiem, z pustą szklanką bez wody obok, bo nikogo nie ma, co by dolał. Wiem, znam takich, sam się taki staję.
Za które grzechy będę odpowiadał, które uczynki dobre pochwalisz, a które zganisz? Teraz już nie wiem, czy zawsze to, co dobre mi się wydawało, dobrym było, a co złe, złym.
Ledwo chodzę, Boże Ty mój. Podpieram się na lasce, mojej jedynej towarzyszce. Żona zmarła, syn w Anglii, Samotnym jak palec. O Tobie, dumam, Boże, czy mnie przyjmiesz i jak. Czy się cieszyć mam, czy bać. Nie wiem. Siedzę na ławeczce nad rzeką, na niebo patrzę, na tę zieleń soczystą i mówię sobie, to jest mój raj. Niech się we mnie wtłoczy, niech się w nim rozpłynę, w tym śpiewie ptaków, w szeleście drzew. I niech mnie nikt nie ratuje.

1.07.2015r.

poniedziałek, 6 lipca 2015

TO DOWÓD

TO DOWÓD


TO DOWÓD

Zuzieńka rozpostarła szeroko ramiona i krzycząc głośno, pani Ewo, pani Ewo, jak ja kocham panią, zarzuciła drobniutkie ramionka na szyję swojej nauczycielki wtulając się w nią z czułością i oddaniem. Przystojna, ze śladami dawnej urody dla pięćdziesięciolatków i zupełnie smakowita dla siedemdziesięciolatków, sześćdziesięcioletnia pani Kocińska wzruszyła się do łez. Liczyła już dni do emerytury, było ich czterdzieści siedem do przepracowania, trochę więcej z wakacjami i ostatnią radą pedagogiczną, ale to tuż, tuż. Ta dziewczynka ją zupełnie rozłożyła. Nie była zbyt skora do łez, czasem, w ciemnej sali kinowej pozwoliła na drobny upust, ale publicznie nie dawała sobie prawa do takich demonstracji. Bardzo kochała pracę z dziećmi, ale żeby utrzymać dyscyplinę, musiała raczej spokojną i poważną twarz pokazywać niż rozczuloną. Był czas na śmiech, był czas na powagę, ale na płacz? Nigdy sobie na to nie pozwoliła, a teraz chlipała jak bóbr.. To jest dowód, myślała, to dowód.
To była niewiarygodne. Ten facet, okropny, stary dziad, chyba nawet w jej wieku, stał nad nią i wrzeszczał, co sobie pani wyobraża, jak można do czegoś takiego dopuścić, powiadomię o tym dyrektorkę, kuratorium, dam informację do prasy! Nie mogła zrozumieć, o co chodzi, dlaczego tak krzyczy, dlaczego ją wyzywa. Czy pani zdaje sobie sprawę, że ona mogła się wykrwawić, zakazić? O kogo chodzi, co się stało? Spojrzała na późną, bardzo późną córeczkę starucha, sześcioletnią Zuzię, która patrzyła na tę scenę szeroko otwartymi oczami. O Boże! Przypomniała sobie wszystko.
Nie mogła spać tej nocy. Matka ją rozdrażniła telefonem o swoim niechybnym umieraniu. Robiła jej takie jazdy przynajmniej raz w tygodniu, potem męczyła się, biła z myślami, żeby w weekend jechać na łeb na szyję do tego Lidzbarka, zostawiając umówione spotkania, kina i koncerty, i zastawać w najlepszej kondycji panią Siemaszkową zdziwioną jej nagłym przyjazdem. Więc znów się dręczyła matką, a także jutrzejszym występem. Zrobiła najpiękniejszy w jej karierze spektakl o przyrodzie. Pół roku szykowała z dziećmi kostiumy, dekoracje, wyuczała na pamięć wierszy najlepszych polskich poetów, powtarzała piosenki. Noc była z głowy, to udręka córczyna, to męki przedpremierowe. Wreszcie stanęła z dzieciakami w sali gimnastycznej, poprawiała scenografię i przebrania aktorów, szybko łatała zastępstwami nieobecności. Chciała się na koniec pokazać, zademonstrować młodym, jak się pracuje z przedszkolakami. Uczyła studentów, pisała artykuły, a teraz będzie wielki pokaz podsumowania jej pracy. Wzorcowy.
Wtedy podbiegła ta dziewczynka, pani Ewo, skaleczyłam się. Popatrzyła na paluszek z kropelką krwi. Nic ci nie będzie, to drobiazg, umyj w łazience w zimnej wodzie i zaraz wracaj, bo zaczynamy.
Trzeba było wezwać pogotowie, wrzeszczał jak opętany, to dziecko się wykrwawiało, nawet nie opatrzyła pani rany. Była tak oszołomiona, że nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Narastało w niej zmęczenie i ogromne pragnienie, żeby się to wszystko skończyło. Minie kilka dni, zanim stanie przed tym człowiekiem i jego żoną, zdecydowanie bardziej pasującą na córkę, i powie, proszę państwa, jeśli państwo czują, że popełniłam błąd, to bardzo przepraszam. Nie było moim zamiarem skrzywdzenie Zuzi. Nie czuję się winna, ale może rzeczywiście byłam nieuważna i nie dopatrzyłam. Naburmuszył się jeszcze bardziej, wzruszył ramionami, popatrzył groźnie dookoła, odwrócił się i odszedł. Jego połowica dotknęła jej ręki i wyszeptała, wszystko w porządku, pani Ewo. Chodź szybciej, krzyknął odwracając się z daleka. Pobiegła za nim.
A teraz te maleńkie rączki owinięte wokół jej szyi. Kocham panią, pani Ewo, jest pani moja najulubieńsza. To jest prawda, westchnęła, to dowód.

2.06.2015r.