niedziela, 30 października 2016

MALUTKI GROBEK

...


MALUTKI GROBEK

Nareszcie pachniało, wychyliła się z okna i wciągnęła w nozdrza nasycone słodkim zapachem powietrze. Nie mogła się doczekać, kiedy różowawe pączki jabłoni, wiśni i czereśni rosnące wzdłuż ulicy Abramowskiego wypuszczą z siebie wonne kwiatki.  Uwielbiała ten moment. Od ośmiu lat swojego życia, co roku wdychała z rozkoszą zapach wiosny. Najpierw nieświadomie jako maleńkie dziecko, z czasem z coraz większą świadomością, aż do chwili pełnego zrozumienia powtarzalności pór roku i nadchodzącym z wiosną upojnym zapachem.
– Luśka, pogrzeb! – usłyszała nagle radosny krzyk Wieśka, który wypatrzył jej wychylenie z okna. Szybko zeskoczyła z parapetu i pobiegła do drzwi. Uczucie rozczulenia i błogości sprzed chwili momentalnie zmieniło się podniecenie, zaciekawienie i uniesienie. Wszystko naraz. Teraz już biegła po schodach, żeby z bandą dzieciaków ruszyć za konduktem, który szedł w stronę cmentarnej bramy. Cmentarz rok temu dopiero otworzono i wtedy zaczęły się te niebywałe, podniecające wyprawy pogrzebowe. Zwoływali się natychmiast, gdy tylko pojawiała się wieść o tym, że jedzie karawan. Wbiegali między żałobników, przyglądali się im, naśladowali nabożne, uniesione miny, odgrywali rozpacz i smutek. Wywoływali w sobie przygnębienie, a myśli o śmierci to przerażały ich, to rozśmieszały. Potem stawali wokół grobu, patrzyli na zsuwającą się w czeluść ziemi trumnę i wyobrażali sobie, że nieboszczyk budzi się nagle, bo takie opowieści krążyły wśród nich, i wali pięściami w wieko, ale już za późno, warstwy ziemi zasypały go, nie ma jak się wyrwać z wiecznego więzienia. Potem umieranie ponowne w męczarniach. Robaki przegryzają drewno i wchodzą do nosa, uszu i jeszcze w inne ludzkiego ciała szczeliny. Drżeli z przejęcia naładowani opowieściami, które snuli po każdym pogrzebie, a powtarzali w myślach przy każdym następnym.
Teraz też patrzyła Luśka na spadające grudy ziemi i oczekiwała z drżeniem, czy usłyszy z dołu stłumiony krzyk nieboszczyka. Nie, tylko zawodzenie księdza, szept modlitw, do których żarliwie się dołączyła. Zasypany grób, ułożone kwiaty i wieńce.
Rozchodzą się, a tu wiosna i na obrzeżach grobów trawa i majowe stokrotki. Luśka zbiera je i idzie do swojej dziewczynki. Każde z nich, i Baśka, i Tereska, i Wiesiek, i rudy Romek nawet, mieli swoje groby. Wybrane spośród innych. Najwłaśniejsze. Lusia wybrała mała, dwuletnią dziewczynkę, taką jak jej nieznana siostrzyczka, która umarła, zanim się ona urodziła. Mama czasem popłakując, opowiadała. Kiedy zobaczyła na nowym cmentarzu malutki grobek dwuletniej Bożenki Kowal poczuła, że musi być jej i przychodziła tutaj codziennie, żeby zebrać opadłe listki, wyrwać niesforną trawkę i włożyć do słoiczka świeżutki bukiecik stokrotek. A potem pomodlić się w uniesieniu.
Teraz chce już sama wracać, niech oni biegną i gadają o wyłażących nocą trupach. Ona sobie pójdzie powolutku po swojej ulicy Abramowskiego, wdychając rozkoszny zapach kwiatów jabłoni i wiśni. 

29.10.2016r.

niedziela, 9 października 2016

CIEMNOŚĆ

CIEMNOŚĆ


CIEMNOŚĆ

Ciemność w pokoju była nieprzenikniona. Żadnych świateł na zewnątrz i jeszcze ta ogromna grusza na podwórku wypełniająca listowiem całe okno. Bał się. Lęk, który się pojawił tuż przed jej powrotem, wzmagał się z każdą chwilą. Teraz, po jej przyjeździe, osadził się w nim i już nie ustępował. Powinien odetchnąć z ulgą, bo zwykle nie wracała, jak się wyżyła. Ale nie mógł pozbyć się tego drżenia i rozpaczy. Nie chciał żyć. Nie było w tym żadnego sensu. Płakał.

Wściekła zatrzasnęła  drzwi od swojego pokoju na górze. Padalec, syknęła, durny, oślizgły padalec. Że też musiała się z nim związać. Po jaką cholerę. Teraz by się przez chwilę nie zastanawiała, ale wtedy, jak się było w ciąży, trzeba było wyjść za mąż. I ona się zgodziła, a nie powinna. Zupełnie go nie kochała. Była pijana, jak to się stało, wciągnęła go po dyskotece do tamtego domku kempingowego, żeby się odegrać na Jerzym, który się gził z Teresą i wpadła z tym idiotą. A teraz musi go znosić w swoim domu już osiemnaście lat. Patrzeć się nie da na tę glizdę.

Bał się włączyć światło, bał się, że znów ją przywabi i wpadnie tu rozwścieczona, żeby wrzeszczeć te straszne słowa. Nie wiedział, jak ma teraz żyć. Starał się, jak mógł. Opiekował ich synem, zajmował teściem staruszkiem, dbał o ule. Ale dla niej to nic. Natychmiast po powrocie zgarnęła wszystkie jego z trudem uciułane pieniądze. Zupełnie z nim nie rozmawia, tylko wyzywa od nieudaczników i idiotów. A tak ją kochał, naprawdę. Kochał, uwielbiał. Znosił wszystko, myślał, że ona też go pokocha. W końcu nosiła w swoim łonie jego dziecko. Myślał, że jak będzie czuły i uległy, to doceni. A ona go zdradzała i poniżała od samego początku.

Gdyby Jerzy nie zrobił Kryśce dzieciaka i się z nią zaraz nie ożenił, to by się rozwiodła. To prawda, było jej z tym ofermą wygodnie. Zajmował się synkiem i domem, miała dużo swobody. Jerzy też nie zniknął z jej życia. Spędzali czułe chwile w małym, niedrogim hoteliku w pobliskim miasteczku. To było nawet niezłe. Taki luz wewnętrzny. Ale jak się zorientowała, że on potrafi  zarabiać pieniądze, to naprawdę szlag ją trafił. A ten oferma Bogdan, tylko z tymi swoimi pszczółkami miodek robić umiał. Nie dało się z tego żyć na poziomie. Zabrała się i wyjechała do Niemiec na trzy lata, Jerzego coraz bardziej pochłaniały interesy i jego nowa kochanka, a z tym łamagą nie dało się żyć na co dzień. Teraz wraca do tej nędzy z ulami i wytrzymać nie może.

Jego życie nagle straciło sens. Żył sobie spokojnie. Niewiele oczekiwał od losu. Wtedy ona wróciła. Po co? Dobrze jej tam było, więc dlaczego! Zachlipał, wytarł nos. Bolał. Tak mocno go uderzyła. Tłukła go pięściami w jakimś amoku. Złapał ją za ręce, mówił, uspokój się, kochanie. Ja ci dam, kurwa, kochanie, ty padalcu, życie mi zmarnowałeś, ofermo.! Kopnęła go, puścił i wtedy tak zaczęła okładać pięściami, wydawało mu się, że złamała mu nos. Wszystko go teraz bolało, a najbardziej dusza.

Nie wie, czego oczekiwała po powrocie. Wróciła, bo starzec, którym się opiekowała, wyzionął ducha i w ogóle dosyć miała tego szwargotu, chciała przyjechać do siebie. Zapomniała przez ten czas, jak tu brzydko, nudno i nieciekawie. Jerzy miał troje dzieci, w domu znudzoną Kryśkę i kolejną kochankę. Dwanaście lat od niej młodszą. Wiedziała, że już nic z tego nie będzie. A u niej Bogdan, ta pierdoła i wdany zupełnie w ojca rozlazły syn, który ją do szału doprowadzał swym brakiem energii. Nie odchodził dosłownie od komputera. Myślała, że zatłucze ich obu.

Kiedyś poszedł na policję. Powiedział, umierając ze wstydu, że żona go bije. A oni w śmiech. Chłopie, ty, metr osiemdziesiąt,  z tą kruszyną sobie nie poradzisz? Stał tam jak idiota, pobity, upokorzony, bezgranicznie rozżalony. Żeby jeszcze jakieś ślady były. Ale nic. Na jego mięśniach, bo codziennie ćwiczył, te jej razy nie zostawiały śladów. A tak bolały. I wczoraj też go pobiła. Sprawdzał w lustrze, nic nie widać. Już raz próbował się zabić, ale odratowali na jego udrękę. Powiesi się. Weźmie sznur, powinien być jakiś mocny w składziku, pójdzie do lasu, nawet wie, które drzewo to będzie, i po prostu się powiesi.

A powieś się ty głupi dziadu, pomyślała o mężu. Dosyć miała jego jęków i swojego niespełnionego życia przez tego idiotę. Włączyła telewizor, nalała wina do kieliszka. Powieś się, pomyślała znów z narastającą złością.

Nie będę czekał do rana i tak nie zasnę. Wymacał w biurku latarkę, włączył. Popatrzył w jej świetle na pokój. Nie, nic go tu nie trzyma. Poszedł do składziku. Sznur był, tam gdzie pamiętał. Nic więcej nie czuł, tylko pragnienie, żeby zapaść się w nicość. Ruszył w ciemność…

23.10.2015r.