środa, 12 kwietnia 2017

PIĘĆDZIESIĄT CZERWONYCH RÓŻ

rys. Sylwia Lewandowska



PIĘĆDZIESIĄT RÓŻ

Niezła dupeczka, pomyślał pan Marek, przyglądając się zgrabnej kobiecie w czarnej, obcisłej mini, przechodzącej przed jego taksówką po pasach. Co mnie tak kręci, zastanowił się, przecież wcale nie taka młoda.
Nagle odwróciła się w jego stronę, choć nie patrzyła mu w twarz, a po prostu na samochód, który przed nią stanął. Poczuł, jak krew uderza mu do głowy. To ona. Jego Słoneczko. Tak pomyślał o niej czterdzieści lat temu i tak myślał do dzisiaj. Wtedy miała piętnaście lat i recytowała przed tablicą wybrany fragment Pana Tadeusza. O pierwszym spotkaniu Zosi i bohatera poematu:

„Stała młoda dziewczyna – Białe jej ubranie,
Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje
Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.”

I teraz też, chociaż ani młoda, a w sukience czarnej, to serce waliło jak młotem i te słowa tak bardzo bliskie, tak często powtarzane, znów rytmem znanym odbijały się w jego sercu.
Dwadzieścia lat po podstawówce poszedł do dyrektorki szkoły, bo zjazd klasowy chce zorganizować. Śmiała się, że nie ściągnie ludzi po takim czasie. Ale on zobaczył wtedy to swoje Słoneczko, jak wychodziła ze sklepu i podszedł, żeby się przywitać. Rozpoznała go, serdecznie uściskała i pytała jak się mu wiedzie. Jakoś się wiodło. Żona, dwoje dzieci. Jeździ na taksówce, u niej też dwoje dzieci, mąż profesor na Akademii Technicznej, a ona doktor pediatrii. No tak, mógł się spodziewać. Już wtedy jej bracia byli lekarzami, a rodzice wykładowcami na uczelni. Z czym do ludu, myślał, no z czym.
Ale  zjazd zorganizował i nie krył satysfakcji, gdy wygłaszał przemówienie i podziękowanie pani dyrektor, bo ściągnął ich dwadzieścioro ośmioro z tej ich trzydziestki piątki. Natańczyli się, nagadali do woli. I ona była. Ta jego cudna, ale nic się nie domyślała i taka miła była dla niego. On się nie narzucał, ze dwa razy wtedy poprosił do tańca. Cieszył się, że może patrzeć, jak się śmieje, smuci, gdy rozmawia o kłopotach przyjaciółek, leciutko flirtuje z kolegami. Z nim też tak samo flirtowała, wesoło, niezobowiązująco. I  w pięć lat później, w dziesięć nie, bo coś tam nie wyszło, ale już w piętnaście potem tak. Dwadzieścia też, do momentu…
Ten moment tak długo przygotowywał. Było czterdzieści lat po podstawówce. Jego dzieci już pożenione. Będzie wnuk. Z żoną dobrze się wiedzie. Poczciwa kobieta, nie mógł lepszej wybrać. Ale gdyby mógł… Tylko z czym do ludu, człowieku, z czym. I pomyślał sobie, powiem jej. Po tylu latach. Mamy po pięćdziesiąt pięć. Przekroczyliśmy razem setkę, chyba mogę. Do kumpla jednego zaszedł, co prowadzi oranżerię: Człowieku, ty mi przygotuj na jutro coś niezwykłego, bo miłość życia wyznam, kobiecie, którą kocham potajemnie czterdzieści lat. I na drugi dzień, jak przyszedł, żona kolegi woła do niego: Marek, mój mąż zwariował, patrz, co on zrobił. A ten mąż pięćdziesiąt pąsowych, metrowych róż ściął i niesie mu taki bukiet, a jemu aż łzy popłynęły ze wzruszenia.
Na zakończenie spotkania, gdy wszystkie przemówienia ci, co chcieli, wygłosili, on wystąpił z ostatnim słowem. Głos mu drżał, mimo że strzelił sobie dobrej whisky kuśtyczek: Na zakończenie chcę tylko dodać, że nie byłoby tych spotkań naszych, tej radości ze wspólnego bycia, gdyby nie jedna osoba, którą pragnę przynajmniej raz na pięć lat zobaczyć, a o której nie mogę zapomnieć od momentu, gdy recytowała na polskim Pana Tadeusza. I wtedy wszyscy zamarli, żeby ją zobaczyć i nikt nie wiedział, o kogo chodzi, bo przecież wszyscy recytowali wybrane kawałki. A on odwrócił się i schowany pod blatem stolika, przykrytym do samej podłogi bukiet pięćdziesięciu róż wyciągnął, i szedł w jej stronę, a ona, jego Słoneczko, purpurowiała jak te róże, z każdym jego krokiem. I chociaż zawsze dobrze im się tańczyło, on w końcu niejeden konkurs tańca wygrał, wystarczyło ją prowadzić, tak szybko wchodziła w jego rytm, tym razem była jak sparaliżowana. Jak to możliwe, że nigdy mi tego nie powiedziałeś, w końcu spytała. Bo z czym do ludu, powtórzył swoją mantrę, ja z takiej biednej, pijackiej rodziny, a ty profesorska córka. Co mogłem mówić. A ona nic, tylko jeszcze bardziej purpurowiała i sztywniała. I nie było już śmiechu, lekkiego flirtu, miłych zaczepek. Tylko to dziwne spojrzenie i unikanie.
Aż kiedyś wysłała mu SMS-a, że w Multikinie powtarzają Miłość w czasie zarazy i niech pójdzie. To poszedł. I, co mu chciała przekazać, myślał. A potem, zobaczył u kogoś książkę tego Marqueza i co tam, rzuci okiem. Pożyczył, rzucił, a po czterech godzinach skończył czytać. Co chciała mu tym powiedzieć? Że mąż, że uczciwość, jest religijna przecież, a on niech tam sobie czeka. Czterdzieści pięć lat? Czyli jeszcze pięć? To chciała mu powiedzieć? Czy to?
A teraz przeszła taka piękna mu przed nosem, więc, jak czekał na klientkę, wysłał do niej: Cudnie ci w tej małej czarnej, jak przechodzisz przez pasy, gdy patrzę na Ciebie. Wie, że mu nie odpowie. Nigdy nie odpowiada. Ale nie mógł się powstrzymać.

13.08.2015r.

piątek, 7 kwietnia 2017

FELIETON O PANNACH NA JEDNĄ STRONĘ

...


FELIETON NA JEDNĄ STRONĘ O PANNACH

Coś o pannach. Jak teraz pisać o pannach, żeby było prawdziwie? Stare panny, panieneczki, młode panny takie ślubne, choć często już niepanny, bo młode któryś raz. A na dodatek nagminnie panny z dziećmi i ich tatusiami albo z zupełnie innymi panami czy zupełnie bez panów. Pomieszało się wszystko.
Ja nie jestem panną już czterdzieści lat. Popatrz, mówię, piętnastoletniemu poecie, w jakim to ja związku żyję z poetą już starym. Szczęśliwym związku. Chciałbyś tak? Popatrzył na mnie z wyrozumiałością: Uważam, że małżeństwo to przeżytek.
No więc nie panny tylko singielki. Jak moja przyjaciółka, która na drugi dzień po rozwodzie radośnie nam oznajmiła: Gratulujcie mi, znów jestem singielką!
Grzebię w moich tekstach, których napisałam setki i szukam takich z panną. Mnóstwo ich o kobietach, w zasadzie większość. Ale panieństwa tam nie ma jako tematu. Są złamane i rozświetlone serca, jest starość i młodość świeża, problemy zawodowe i seksualne, ale zagadnienie bycia panną? No więc pytam przyjaciółek: mężatek, panien, rozwódek. A one nie chcą się identyfikować. To niezależne, wolne kobiety. A co powiedzieć o moich synowych? Tylko jedna z nich jest mężatką. Ta od starszego syna, matka moich wnucząt. A te od młodszego? Często wieloletnie, pokochane, wciągnięte w rodzinne sprawy, zaprzyjaźnione. A potem się wyprowadzają od syna, odchodzą. Ale nie tak zupełnie. Wpadają czasem, piszą na facebooku. Nie tracimy kontaktu. Czasem przychodzą we troje. On, ta poprzednia i aktualna. Panny? No nie wiem.
Inna moja przyjaciółka pisze, że pojęcie zanika. Te kategorie już nieaktualne. Pyta ją kiedyś znajoma: Ty taka bez faceta. Kim jesteś, panną rozwódką? Panną z dzieckiem odpowiada. Ironicznie, bo w tym ironia. Pojęcie panny z dzieckiem zupełnie zanikło, zastąpiła je samotna matka, co nie określa jej stanu cywilnego.
A ty, pytam męża, co myślisz o pannach, kto to jest panna? Ty mnie tu nie wyciągaj na  odpowiedzi, on zaraz. Dziewica, dodaje na odczepnego. Aj, to jeszcze ta sprawa!   Zapomniałam zupełnie, że coś takiego istnieje. Pędzę więc do telefonu, żeby zadzwonić do mojej synowej (tej mężatki), która jest seksuolożką. Czy istnieje to pojęcie, czy jest ważne jeszcze dla ludzi. Tak, u bardzo religijnych. Ale do jej gabinetu terapeutycznego przychodzą ludzie z problemami. Więc najczęściej katolickie małżeństwa z tą czystością do ślubu z niemożliwością rozpoczęcia współżycia. Jeśli jeszcze bardzo młodzi, to nie jest takie trudne, ale tak po dwudziestce piątce, to już nie przelewki. Często pojawia się pochwica (vaginisme), która najczęściej jest związana z lękami, obsesjami, wcześniejszymi traumami. Wcale niełatwa do wyleczenia, wymagająca  długotrwałej terapii. Zdarzają się też białe małżeństwa, ale pod powierzchnią „ideału” czają się naprawdę głębokie problemy emocjonalne i psychiczne. Uff, dużo jeszcze tego było, ale już nie przytoczę, bo strona się kończy. W każdym razie potwierdziła moje mniemanie, że umieszczanie poczucia wartości w dziewictwie jest mało praktyczne.
Gdy spytałam w kolejnym gronie starszych już pań, co to panna, dwie z nich natychmiast odpowiedziały, że to bardzo dobry znak zodiaku. No tak, pierwsza z końca sierpnia, druga z września. Z wiankiem sobie też skojarzyły z kwiatów łąkowych. Jedna zadumała się i powiedziała nagle: Kiedy byłam panną, bardzo rozpaczałam, że nie mam poglądów, wszyscy mieli, a ja nie.
A na koniec opowiem wam bardzo stary dowcip.  Opowiedziałam go mężowi, zupełnie się nie śmiał, mam nadzieję, że wy docenicie.
Dziadek z babcią jedzą grochóweczkę. Jeden groszek, dla ciebie, drugi groszek dla mnie, jeden dla ciebie, drugi dla mnie. Nagle dziadek wstaje, rzuca miską o podłogę i trzęsąc się wrzeszczy: Szlag mnie trafia, jak pomyślę, że cię napoczętą brałem.

9.02.2017r.