poniedziałek, 6 lipca 2015

TO DOWÓD

TO DOWÓD


TO DOWÓD

Zuzieńka rozpostarła szeroko ramiona i krzycząc głośno, pani Ewo, pani Ewo, jak ja kocham panią, zarzuciła drobniutkie ramionka na szyję swojej nauczycielki wtulając się w nią z czułością i oddaniem. Przystojna, ze śladami dawnej urody dla pięćdziesięciolatków i zupełnie smakowita dla siedemdziesięciolatków, sześćdziesięcioletnia pani Kocińska wzruszyła się do łez. Liczyła już dni do emerytury, było ich czterdzieści siedem do przepracowania, trochę więcej z wakacjami i ostatnią radą pedagogiczną, ale to tuż, tuż. Ta dziewczynka ją zupełnie rozłożyła. Nie była zbyt skora do łez, czasem, w ciemnej sali kinowej pozwoliła na drobny upust, ale publicznie nie dawała sobie prawa do takich demonstracji. Bardzo kochała pracę z dziećmi, ale żeby utrzymać dyscyplinę, musiała raczej spokojną i poważną twarz pokazywać niż rozczuloną. Był czas na śmiech, był czas na powagę, ale na płacz? Nigdy sobie na to nie pozwoliła, a teraz chlipała jak bóbr.. To jest dowód, myślała, to dowód.
To była niewiarygodne. Ten facet, okropny, stary dziad, chyba nawet w jej wieku, stał nad nią i wrzeszczał, co sobie pani wyobraża, jak można do czegoś takiego dopuścić, powiadomię o tym dyrektorkę, kuratorium, dam informację do prasy! Nie mogła zrozumieć, o co chodzi, dlaczego tak krzyczy, dlaczego ją wyzywa. Czy pani zdaje sobie sprawę, że ona mogła się wykrwawić, zakazić? O kogo chodzi, co się stało? Spojrzała na późną, bardzo późną córeczkę starucha, sześcioletnią Zuzię, która patrzyła na tę scenę szeroko otwartymi oczami. O Boże! Przypomniała sobie wszystko.
Nie mogła spać tej nocy. Matka ją rozdrażniła telefonem o swoim niechybnym umieraniu. Robiła jej takie jazdy przynajmniej raz w tygodniu, potem męczyła się, biła z myślami, żeby w weekend jechać na łeb na szyję do tego Lidzbarka, zostawiając umówione spotkania, kina i koncerty, i zastawać w najlepszej kondycji panią Siemaszkową zdziwioną jej nagłym przyjazdem. Więc znów się dręczyła matką, a także jutrzejszym występem. Zrobiła najpiękniejszy w jej karierze spektakl o przyrodzie. Pół roku szykowała z dziećmi kostiumy, dekoracje, wyuczała na pamięć wierszy najlepszych polskich poetów, powtarzała piosenki. Noc była z głowy, to udręka córczyna, to męki przedpremierowe. Wreszcie stanęła z dzieciakami w sali gimnastycznej, poprawiała scenografię i przebrania aktorów, szybko łatała zastępstwami nieobecności. Chciała się na koniec pokazać, zademonstrować młodym, jak się pracuje z przedszkolakami. Uczyła studentów, pisała artykuły, a teraz będzie wielki pokaz podsumowania jej pracy. Wzorcowy.
Wtedy podbiegła ta dziewczynka, pani Ewo, skaleczyłam się. Popatrzyła na paluszek z kropelką krwi. Nic ci nie będzie, to drobiazg, umyj w łazience w zimnej wodzie i zaraz wracaj, bo zaczynamy.
Trzeba było wezwać pogotowie, wrzeszczał jak opętany, to dziecko się wykrwawiało, nawet nie opatrzyła pani rany. Była tak oszołomiona, że nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Narastało w niej zmęczenie i ogromne pragnienie, żeby się to wszystko skończyło. Minie kilka dni, zanim stanie przed tym człowiekiem i jego żoną, zdecydowanie bardziej pasującą na córkę, i powie, proszę państwa, jeśli państwo czują, że popełniłam błąd, to bardzo przepraszam. Nie było moim zamiarem skrzywdzenie Zuzi. Nie czuję się winna, ale może rzeczywiście byłam nieuważna i nie dopatrzyłam. Naburmuszył się jeszcze bardziej, wzruszył ramionami, popatrzył groźnie dookoła, odwrócił się i odszedł. Jego połowica dotknęła jej ręki i wyszeptała, wszystko w porządku, pani Ewo. Chodź szybciej, krzyknął odwracając się z daleka. Pobiegła za nim.
A teraz te maleńkie rączki owinięte wokół jej szyi. Kocham panią, pani Ewo, jest pani moja najulubieńsza. To jest prawda, westchnęła, to dowód.

2.06.2015r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz