poniedziałek, 26 grudnia 2016

CZY JESZCZE NIE

rys. Monika Stępień


CZY JESZCZE NIE

Powiedziała mu, a raczej wywrzeszczała, prosto w twarz, że zbladł i zaczął się trząść, bo ci gardło przegryzę, jak natychmiast nie przeniesiesz ty chuju, tych nieszczęsnych kobiet do osobnej sali. Gdzie ty masz rozum, darła się na cały korytarz, w dupie, chuju jeden?!
 Bo jakże, no powiedzcie sami, żeby kobiety po poronieniach, przedwczesnych porodach martwych dzieci umieszczać w jednej sali ze szczęśliwymi mamusiami tłustych, zdrowych bobasków z apgarem dziesięć? No i znalazła się sala dla tych dwóch zapłakanych i udręczonych, w tym jedna jej siostra i druga przypadkowa, co była jej tak wdzięczna, że do dziś się spotykają. Facet się przeraził i miał rację, bo myślała, że ją rozniesie, taka była rozwścieczona. Zresztą nie tylko dlatego, że straciła dwóch siostrzeńców, miały być bliźniaki, wszystko ją wpieprzało.
Poprzedniego dnia pobiegła do apteki (w szpitalu położniczym przecież nie ma takich rzeczy, kurwa!) po maść nawilżającą, wysuszona pochwa, a na dzisiaj planowano wywoływanie porodu. Maść na dziś rano ma być zrobiona i kosztuje czterdzieści złotych, a jak już jest dziś, to nagle pan magister, kierownik apteki winszuje sobie sto sześćdziesiąt. Ty dziadu, mówi ona, wyciągając żądaną kwotę, zwróci ci się ta energia, przyleci do ciebie. No i oczywiście w rok później aptekę musiał zamknąć. Tylko że wtedy jeszcze nie wie tego i nie rozluźnia się w poczuci podłej satysfakcji, że mu wróciło. Teraz mówi, siostra, ty płacz, a ja z tobą, w tej izolatce dla niedoszłych matek, w tym kurewskim szpitalu, gdzie nikogo się nie szanuje.
Lata minęły i jest na świecie ukochana siostrzenica, córka chrzestna, którą się trzyma krótko, ale z miłością tak wielką, że trudno wytrzymać z tęsknoty, jak się wróci do miasta, żeby dalej pracować naukowo i uczyć studentów literatury, a przy okazji przekazywać trochę wartości humanistycznych, bo im się mieszają z kościelnymi. I teraz też poznaje dziewczynę, koleżankę doktorantkę od gramatyki opisowej, która chodzi i popłakuje, bo swoją ciążę w piątym miesiącu straciła i ta żałoba ją dobija i podłość położnej, i lekarza, którzy lekceważyli na każdym kroku jej ból. Dobrze, że jeszcze te ustawy, co je starzy onaniści powymyślali, żeby wzmocnić swoją władzę, nie zdążyły przed jej poronieniem wejść w życie. Dziewczyno kochana, zawiozę cię do siostry mojej, pogadacie sobie, pochlipiecie, pocieszy cię, że córkę jeszcze można mieć, bo ja tylko teoretyczka na razie. Mój chłopak ciągle nie rozumie, że trzeba mnie kochać mocno i stale, i pytać, co robię, co mnie martwi i cieszy, a nie tylko cicho siedzieć i zapomnieć mnie przytulić. To czy taki ojciec może być bez inicjatywy, chociaż serce ma przezłote i sama nie wiem, czy się zdecyduję, czy jeszcze nie.

12.11.2016r.

niedziela, 27 listopada 2016

WERNISAŻ JOLANTY NIEDZIELI-CHUDZIK

... 


WERNISAŻ JOLANTY NIEDZIELI-CHUDZIK
Smutne są takie, pomyślałam. Mgielne, listopadowe. Taka barwna, ciepła dziewczyna, a tu taka melancholia. Co czujesz, gdy na nie patrzysz, spytałam. Spokój, odpowiedziała Marta. Spokój? Popatrzyłam jeszcze raz, rzeczywiście spokój. A spójrz na tę dziewczynę świetlistą na tamtym obrazie. W tle ma ten czarno-szary krajobraz, nasyca się tym spokojem i ja teraz patrząc na nią też to czuję, dodała.
Siedziałyśmy pod innym obrazem, tym, gdzie przezroczysta postać, jak z wierszy Leśmiana wyłaniała się z mgieł. Podchodzili do nas goście, patrzyli nad naszymi głowami, a my oglądałyśmy trochę ich oczami tę mgielną dziewczynę. Wtapiali się w tło obrazów. Też w większości szaro-czarno ubrani. Jak to pięknie być młodym, myślałam, przyglądając się parze z synkiem w wieku mojego wnuka. I jak dobrze było podsłuchać, gdy mąż artystki, opowiadał im, jak wszedł na dach swojego domu, żeby robić zdjęcia. A potem z tej fotografii powstał obraz. Nie ma już tego drzewa, westchnął, a tutaj jest.
Olga też powiedziała, że ją uspokajają. Nie tak, jak jej mamę, która tłumi w sobie depresję, więc przypisuje tym obrazom wyparte nastoje. I patrzy na nie z lękiem, a one przecież opowiadają o niej. No tak, myślałam, przyglądając się dziewczynie, która wpasowywała się swoją urodą i ubraniem w te krajobrazy, te monochromatyczne widoki stają się naszymi lustrami, odnajdujemy w nich nasze uczucia.
Zobacz, mówiła Jola, malarka powiedziała, że ten cykl obrazów to jej kolejny etap. Zdziwiłam się, poprzednie były tak wypełnione treścią, ozdobnymi portretami. A tu taka asceza. Teraz patrzę i rzeczywiście, ta czystość formy wydaje mi się doskonała, piękna. Widzisz tę lalkę na ścianie, zwróciła mi uwagę, to też dzieło Joli Niedzieli. Ma zawierać w sobie energię słowiańskiej pramatki. Ach, dlatego taka czarno-biała, pierwotna w swoim nabrzmiałym macierzyństwie, rzeczywiście czuje się tę moc, ucieszyłam się. Sama tworzyłam kiedyś lalki, odbieram więc dobrze tę stworzycielską magię tu jeszcze podbudowaną pradawnymi mitami.
A wszystko było zanurzone w cudownej muzyce, wyczarowywanej nam przez niezwykłego Warrena, którego słowa o tym, że przygotował nam piękne melodie, wywołały entuzjazm. Bo wiedzieli, że to się stanie.
Synu, spytałam, jak na imię ma właściciel Mchu, przypominający mi wielkiego, buczącego trzmiela, jakich miałam mnóstwo w tym roku w ogrodzie. Wywołuje we mnie tyle serdecznych uczuć, jak one. Pięknie się prezentował w kolorowym swetrze, z butelką w ręku, gdy otwierali wystawę z prześliczną, zakłopotaną i wzruszoną autorką. Przemek, odpowiedział. A jak ci się podobają obrazy? Tylko czerń i biel. Ja słyszę powietrze deszczu w tym lesie.
Tak sobie siedziałam na wernisażu Jolanty Niedzieli-Chudzik w pubie Mech, zapatrzona i zasłuchana w obrazy, miły sercu jazz i pięknych gości.
27.11.2016r.



piątek, 25 listopada 2016

DZIADY W BARTĄGU

dziady w bartagu


To co się dzieje z tobą, gdy stary wiejski kościół zaczyna wypełniać muzyka Jarka Kordaczuka, jest nie do wypowiedzenia. Twoja dusza wzlatuje pod sklepienie, obija się o witraże i obrazy, wplątuje w kwiecie na ołtarzu, gmatwa między kolumnami. Nie da się utrzymać w ciele.
A potem światła nasycają ołtarzowe miejsce. Czerwone, niebieskie, białe. Przechodzą w dźwiękach muzyki jedno w drugie. W trzecie. Drżą głosy, wyśpiewują dźwięki rozwibrowane. Guślarz wchodzi na ambonę, przywołuje zbłąkane duszyczki. I te nasze dusze, siedzących w ławkach kościelnych, choć w żywych ciałach, chcą wylecieć, zasiąść do wieczerzy z wiejską gromadą.
Oglądałam w latach siedemdziesiątych w krakowskim Teatrze Starym słynne Dziady Swinarskiego. Bardzo byłam ciekawa, jak przeżyję te Dziady, jak się one skonfrontują z tamtym wspomnieniem.       No i, proszę państwa, jestem zachwycona. To była prawdziwa metafizyka!
Czasem wstawałam, żeby zobaczyć siedzących przy obrzędowym stole aktorów, ale przede wszystkim dolatywały do mnie z dalekiej przestrzeni głosy duchów pokutujących i to, że ich nie było widać z mojego miejsca, bo kościół był  wypełniony, dodawało tajemniczości i niezwykłości spektaklowi.
Znów mnie Teatr Prawie Dorosły urzekł i zachwycił.  Muzyka, światło, kompozycja spektaklu, wszystko to na najwyższym, profesjonalnym poziomie. Zaśpiewy, powtarzane jak echa słowa, gdzieś miły mi głos Agnieszki dolatywał. Chyba to na była. Serce mi mówiło, że tak. Rozpoznawałam w chórze wiejskich kobiet głos Bogusi i wtedy też w ten chór się wczepiałam.
 Świetny Guślarz nas prowadził, młody, przystojny, nie stary dziad jak zwykle, tak        niekonwencjonalny, a przecież  przekonujący. Demoniczny głos Pana obezwładniał i przerażał. Szarpały ciało na sztuki głosy jego ofiar, o tak, trzeba tak było.
Myślałam o Ani Dymnej, która mnie zachwycała swoją Zosią czterdzieści lat temu, a tutaj dolatywał delikatny głos „prawie dorosłej” aktorki, jakże autentyczny, ciepły, wzruszający.
Gościnny kościół bartąski, którego kopułę z czułością opisywał mój mąż w wierszach, przyjął Dziady w reżyserii Dominiki Radaszewskiej otwartymi ramionami serdecznego proboszcza.  A pożegnały nas dary z koszyczków wyjęte z mottem dramatu. I weszłyśmy z Jolą we mgłę rozpraszaną tajemniczym światłem latarni, szczęśliwe, że tu byłyśmy, jakbyśmy wchodziły w dalszą część spektaklu.

25.11.2016r.

niedziela, 20 listopada 2016

MRÓZ W BASENIE

rys.Monika Stępień
MRÓZ W BASENIE

Taki drut na przykład. Kolczasty, zardzewiały drut. Jak się na niego patrzy, to się robi coś okropnego w środku. Nie da się tego opowiedzieć, co to jest, bo nie ma na to słów. To się dzieje. Albo łyżka wazowa. Jak się myje w ciepłej wodzie z płynem do naczyń, jest śliska, obła, wypukła i ta wypukłość znów coś robi. Dotykasz dłońmi, wypełniasz je łyżką, a w środku masz… No właśnie, nie da się tego opisać.
To tak jest ze zmysłami. Nie można wybrać najważniejszego. Wszystkie ważne. Wzrok, bo drzewa, książki, niebo, zwierzę, ukochany. Słuch, bo szum, świergot, muzyka, ważne słowa. Węch: deszcz, zupa, kwiat, sierść mokrego psa i piżama miłego. Smak: jesz sorbet malinowy i zupę pomidorową, długopis, jak piszesz albo jeszcze lepiej ołówek, ten to dopiero smakuje. A jego usta! Dotyk. Małe dziecko i skóra staruszki, kora drzewa, jego włosy, kamienie. I jak tu wyodrębnić najważniejszy? Wszystkie najważniejsze.
Ale wspomnienie najwcześniejsze to pojawia się jej z dotykiem. Ma trzy albo cztery lata. Pięciu jeszcze nie. Mieszkają wtedy w pięknym parkolesie w poniemieckich, pokoszarowych budynkach. Z jednej strony budynki Domu Dziecka, a z drugiej strony domów z mieszkaniami dla rodzin nauczycieli i wychowawców basen. Latem jest w nim woda, a zimą mróz. Dzieciaki pobiegły pobiegać w basenie. Najpierw trzeba zejść po wysokich schodkach trzymając się mocno w ślizgających się rękawiczkach z jednym palcem tych kabłąkowatych poręczy, co zawsze są przy takich schodkach. Potem się biega i krzyczy, a jeszcze potem już jest zimno i się strasznie chce wracać do domu. Wtedy  trzeba z powrotem wejść na górę. Tylko że rękawiczki zamarzły i chociaż robione z trzech nici, chyba przez ciotkę, mama nie miała czasu, to to te rękawiczki już nie chronią przed zimnem, bo same są z mrozu i pamięta się całe życie, jak bardzo bolały malutkie skostniałe z zimna dłonie. Jak nie można było się wciągnąć na tych poręczach i łzy zamarzały na trzy, albo czteroletnich policzkach. Dotyk nie był dobry tutaj. Bolał.
Potem w domu raban. Malutkie rączki najpierw do miski z zimną wodą, to pamięta, że tak mama zrobiła. Najpierw zimna. I jak trochę odtajały, to cieplejsza. Niedobry, bolesny dotyk. Takie wspomnienie.

29.07.2015r.


poniedziałek, 14 listopada 2016

ROSZPUNKA

...


ROSZPUNKA

Opowiadała o włosach Roszpunki. Sama krótko obcięta, z jednej strony modnie wygolona. Pytałam ją o ulubioną baśń i ta Roszpunka się pojawiła. Że włosy, długie, bo potrzebne do tego, aby zła czarownica, która ją trzymała w wieży, mogła swobodnie wchodzić na sam szczyt bez schodów. No, a potem i królewicz oczywiście. Bo to tak jest, że jeśli kochamy jakąś opowieść i wracamy do niej, to często bywa ona symbolem naszego życia. I ta śliczna, młodziutka dziewczyna na moje pytanie, jak ma się ta baśń do niej, natychmiast zaczyna opowiadać o sobie jako  Roszpunce. Tej zamkniętej w wieży ograniczeń
 Bo tata taki był. Ciągle niezadowolony, dokładnie określał, jak powinna postępować. Grzeczna, uprzejma, posłuszna, żadnego własnego zdania. A sam, co zrobił? Odszedł, zostawił mamę z dwoma córeczkami. A ona, dwunastoletnia, musiała zająć się młodszą Anielką, dorastając w przyspieszonym tempie. No tak, takiej dojrzałości, mądrości nie zdobywa się przy grach komputerowych i deliberując nad kolorami i wzorami na paznokciach. Patrzyłam na nią z radością. Moja najmłodsza przyjaciółka. Różni nas prawie pięćdziesiąt lat, a  tyle mamy wspólnego! Jest w niej pasja i pragnienie działania. Pisze wiersze. Dotyka w nich cierpienia świata, czuje je i nie zgadza się na nie. Chce, żeby było lepiej. Uczy swoje podopieczne w zastępie harcerskim twórczego, aktywnego postrzegania życia. Wymyśla zabawy i gry, ciągle niespokojna, spragniona działania. Śliczna, mała Roszpunka.
Jak ona, mówi, myślałam, że to czego chciał ode mnie tata, to prawa, którym trzeba się poddać bezwzględnie. A ja taka przecież nie byłam, jak on chciał. Ta wieża, którą mi wybudował, to nie jest prawdziwy świat. Wydostałam się z niej i mogę wreszcie być sobą. Pomaga mi w tym mój książę. On się też wdrapał do mojej wieży, chociaż to ja musiałam mu spuścić warkocz, bo sam by nie śmiał tu wejść.
Opowiada mi teraz o swojej ślicznej, tak młodziutkiej miłości. Kocha w nim to, że jest tak inteligentny i mądry. Śmieje się, że czasem niepewny siebie. W świecie nastoletniego pozoru i blichtru walory intelektu nie są wysoko cenione. Ale dla niej to właśnie najważniejsze.
Tak się cieszę, że cię znalazłam, mała Roszpunko, w tramwaju numer 101, na trasie z Wysokiej Bramy do ulicy Kanta.

26.06.2016r.

niedziela, 30 października 2016

MALUTKI GROBEK

...


MALUTKI GROBEK

Nareszcie pachniało, wychyliła się z okna i wciągnęła w nozdrza nasycone słodkim zapachem powietrze. Nie mogła się doczekać, kiedy różowawe pączki jabłoni, wiśni i czereśni rosnące wzdłuż ulicy Abramowskiego wypuszczą z siebie wonne kwiatki.  Uwielbiała ten moment. Od ośmiu lat swojego życia, co roku wdychała z rozkoszą zapach wiosny. Najpierw nieświadomie jako maleńkie dziecko, z czasem z coraz większą świadomością, aż do chwili pełnego zrozumienia powtarzalności pór roku i nadchodzącym z wiosną upojnym zapachem.
– Luśka, pogrzeb! – usłyszała nagle radosny krzyk Wieśka, który wypatrzył jej wychylenie z okna. Szybko zeskoczyła z parapetu i pobiegła do drzwi. Uczucie rozczulenia i błogości sprzed chwili momentalnie zmieniło się podniecenie, zaciekawienie i uniesienie. Wszystko naraz. Teraz już biegła po schodach, żeby z bandą dzieciaków ruszyć za konduktem, który szedł w stronę cmentarnej bramy. Cmentarz rok temu dopiero otworzono i wtedy zaczęły się te niebywałe, podniecające wyprawy pogrzebowe. Zwoływali się natychmiast, gdy tylko pojawiała się wieść o tym, że jedzie karawan. Wbiegali między żałobników, przyglądali się im, naśladowali nabożne, uniesione miny, odgrywali rozpacz i smutek. Wywoływali w sobie przygnębienie, a myśli o śmierci to przerażały ich, to rozśmieszały. Potem stawali wokół grobu, patrzyli na zsuwającą się w czeluść ziemi trumnę i wyobrażali sobie, że nieboszczyk budzi się nagle, bo takie opowieści krążyły wśród nich, i wali pięściami w wieko, ale już za późno, warstwy ziemi zasypały go, nie ma jak się wyrwać z wiecznego więzienia. Potem umieranie ponowne w męczarniach. Robaki przegryzają drewno i wchodzą do nosa, uszu i jeszcze w inne ludzkiego ciała szczeliny. Drżeli z przejęcia naładowani opowieściami, które snuli po każdym pogrzebie, a powtarzali w myślach przy każdym następnym.
Teraz też patrzyła Luśka na spadające grudy ziemi i oczekiwała z drżeniem, czy usłyszy z dołu stłumiony krzyk nieboszczyka. Nie, tylko zawodzenie księdza, szept modlitw, do których żarliwie się dołączyła. Zasypany grób, ułożone kwiaty i wieńce.
Rozchodzą się, a tu wiosna i na obrzeżach grobów trawa i majowe stokrotki. Luśka zbiera je i idzie do swojej dziewczynki. Każde z nich, i Baśka, i Tereska, i Wiesiek, i rudy Romek nawet, mieli swoje groby. Wybrane spośród innych. Najwłaśniejsze. Lusia wybrała mała, dwuletnią dziewczynkę, taką jak jej nieznana siostrzyczka, która umarła, zanim się ona urodziła. Mama czasem popłakując, opowiadała. Kiedy zobaczyła na nowym cmentarzu malutki grobek dwuletniej Bożenki Kowal poczuła, że musi być jej i przychodziła tutaj codziennie, żeby zebrać opadłe listki, wyrwać niesforną trawkę i włożyć do słoiczka świeżutki bukiecik stokrotek. A potem pomodlić się w uniesieniu.
Teraz chce już sama wracać, niech oni biegną i gadają o wyłażących nocą trupach. Ona sobie pójdzie powolutku po swojej ulicy Abramowskiego, wdychając rozkoszny zapach kwiatów jabłoni i wiśni. 

29.10.2016r.