rys. Sylwia Lewandowska |
PIĘĆDZIESIĄT
RÓŻ
Niezła dupeczka, pomyślał pan Marek,
przyglądając się zgrabnej kobiecie w czarnej, obcisłej mini, przechodzącej
przed jego taksówką po pasach. Co mnie tak kręci, zastanowił się, przecież
wcale nie taka młoda.
Nagle odwróciła się w jego stronę,
choć nie patrzyła mu w twarz, a po prostu na samochód, który przed nią stanął.
Poczuł, jak krew uderza mu do głowy. To ona. Jego Słoneczko. Tak pomyślał o
niej czterdzieści lat temu i tak myślał do dzisiaj. Wtedy miała piętnaście lat
i recytowała przed tablicą wybrany fragment Pana
Tadeusza. O pierwszym spotkaniu Zosi i bohatera poematu:
„Stała młoda dziewczyna – Białe jej
ubranie,
Wysmukłą postać tylko aż do piersi
kryje
Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.”
I
teraz też, chociaż ani młoda, a w sukience czarnej, to serce waliło jak młotem
i te słowa tak bardzo bliskie, tak często powtarzane, znów rytmem znanym
odbijały się w jego sercu.
Dwadzieścia
lat po podstawówce poszedł do dyrektorki szkoły, bo zjazd klasowy chce zorganizować.
Śmiała się, że nie ściągnie ludzi po takim czasie. Ale on zobaczył wtedy to
swoje Słoneczko, jak wychodziła ze sklepu i podszedł, żeby się przywitać.
Rozpoznała go, serdecznie uściskała i pytała jak się mu wiedzie. Jakoś się
wiodło. Żona, dwoje dzieci. Jeździ na taksówce, u niej też dwoje dzieci, mąż
profesor na Akademii Technicznej, a ona doktor pediatrii. No tak, mógł się
spodziewać. Już wtedy jej bracia byli lekarzami, a rodzice wykładowcami na
uczelni. Z czym do ludu, myślał, no z czym.
Ale zjazd zorganizował i nie krył satysfakcji,
gdy wygłaszał przemówienie i podziękowanie pani dyrektor, bo ściągnął ich
dwadzieścioro ośmioro z tej ich trzydziestki piątki. Natańczyli się, nagadali
do woli. I ona była. Ta jego cudna, ale nic się nie domyślała i taka miła była
dla niego. On się nie narzucał, ze dwa razy wtedy poprosił do tańca. Cieszył
się, że może patrzeć, jak się śmieje, smuci, gdy rozmawia o kłopotach
przyjaciółek, leciutko flirtuje z kolegami. Z nim też tak samo flirtowała,
wesoło, niezobowiązująco. I w pięć lat
później, w dziesięć nie, bo coś tam nie wyszło, ale już w piętnaście potem tak.
Dwadzieścia też, do momentu…
Ten
moment tak długo przygotowywał. Było czterdzieści lat po podstawówce. Jego
dzieci już pożenione. Będzie wnuk. Z żoną dobrze się wiedzie. Poczciwa kobieta,
nie mógł lepszej wybrać. Ale gdyby mógł… Tylko z czym do ludu, człowieku, z
czym. I pomyślał sobie, powiem jej. Po tylu latach. Mamy po pięćdziesiąt pięć.
Przekroczyliśmy razem setkę, chyba mogę. Do kumpla jednego zaszedł, co prowadzi
oranżerię: Człowieku, ty mi przygotuj na jutro coś niezwykłego, bo miłość życia
wyznam, kobiecie, którą kocham potajemnie czterdzieści lat. I na drugi dzień,
jak przyszedł, żona kolegi woła do niego: Marek, mój mąż zwariował, patrz, co
on zrobił. A ten mąż pięćdziesiąt pąsowych, metrowych róż ściął i niesie mu
taki bukiet, a jemu aż łzy popłynęły ze wzruszenia.
Na
zakończenie spotkania, gdy wszystkie przemówienia ci, co chcieli, wygłosili, on
wystąpił z ostatnim słowem. Głos mu drżał, mimo że strzelił sobie dobrej whisky
kuśtyczek: Na zakończenie chcę tylko dodać, że nie byłoby tych spotkań naszych,
tej radości ze wspólnego bycia, gdyby nie jedna osoba, którą pragnę
przynajmniej raz na pięć lat zobaczyć, a o której nie mogę zapomnieć od momentu,
gdy recytowała na polskim Pana Tadeusza.
I wtedy wszyscy zamarli, żeby ją zobaczyć i nikt nie wiedział, o kogo chodzi,
bo przecież wszyscy recytowali wybrane kawałki. A on odwrócił się i schowany
pod blatem stolika, przykrytym do samej podłogi bukiet pięćdziesięciu róż
wyciągnął, i szedł w jej stronę, a ona, jego Słoneczko, purpurowiała jak te
róże, z każdym jego krokiem. I chociaż zawsze dobrze im się tańczyło, on w
końcu niejeden konkurs tańca wygrał, wystarczyło ją prowadzić, tak szybko
wchodziła w jego rytm, tym razem była jak sparaliżowana. Jak to możliwe, że
nigdy mi tego nie powiedziałeś, w końcu spytała. Bo z czym do ludu, powtórzył
swoją mantrę, ja z takiej biednej, pijackiej rodziny, a ty profesorska córka.
Co mogłem mówić. A ona nic, tylko jeszcze bardziej purpurowiała i sztywniała. I
nie było już śmiechu, lekkiego flirtu, miłych zaczepek. Tylko to dziwne
spojrzenie i unikanie.
Aż
kiedyś wysłała mu SMS-a, że w Multikinie powtarzają Miłość w czasie zarazy i
niech pójdzie. To poszedł. I, co mu chciała przekazać, myślał. A potem,
zobaczył u kogoś książkę tego Marqueza i co tam, rzuci okiem. Pożyczył, rzucił,
a po czterech godzinach skończył czytać. Co chciała mu tym powiedzieć? Że mąż,
że uczciwość, jest religijna przecież, a on niech tam sobie czeka. Czterdzieści
pięć lat? Czyli jeszcze pięć? To chciała mu powiedzieć? Czy to?
A
teraz przeszła taka piękna mu przed nosem, więc, jak czekał na klientkę, wysłał
do niej: Cudnie ci w tej małej czarnej, jak przechodzisz przez pasy, gdy patrzę
na Ciebie. Wie, że mu nie odpowie. Nigdy nie odpowiada. Ale nie mógł się
powstrzymać.
13.08.2015r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz