fot.Mira Wojtkowiak |
ZAMKNIĘTY POKÓJ
Ojciec
mówił Gwiazdor, ni w kij ni w drewka. A małe dziewczynki nie lubią inaczej niż
wszyscy. Więc się mówiło i Dziadek Mróz, to przecież lata pięćdziesiąte, i
Mikołaj. Chociaż Mikołaj to raczej w szóstego grudnia. Ubóstwiałam choinkę i
święta. Ten cudowny czas, kiedy
przygotowuje się zabawki na choinkę, piecze pierniczki. Łańcuchy. Nie tylko te
zwykłe papierowe łączone kółka, ale najpiękniejsze słomiane. Słomki przeplatane
kokardkami z kolorowej bibułki. A jak się zafajczyły od płomienia świeczki, to
aż mnie ściskało w dołku z przejęcia. I fajczyły się jeszcze włosy anielskie,
te zwykłe z celofanu i te najpiękniejsze z lamety, cieniutkiej, milimetrowej.
Te to się spalały rozkosznie, jak się je potrzymało nad świeczką. Gwiazdeczki
robiliśmy nie tylko białe, ale też ze starych okładek zeszytów, różowych i
niebieskich. Nie było przecież dwustronnych kolorowych papierów.
Jak
się jest dzieckiem, to wierzy się w tego Mikołaja czy Gwiazdora, ale też
troszeczkę nie. I jak się znajdzie w szafie taty, co jest okropnie zabronione,
pudełko z najpiękniejszą, wymarzoną lalką i wyjmuje ją ostrożnie z pudełka,
żeby popatrzeć, a potem bez oddychania z przejęcia wkłada z powrotem, to się po
prostu jest w jakimś zaczarowanym świecie.
Ale choinka
stała zamknięta w dzień wigilijny w pokoju paradnym, tam, gdzie stało wielkie
biurko taty. I to zamknięcie też było ważne.
Bo było bardziej uroczyście i tajemniczo. Nie czekaliśmy na żadne
gwiazdki, mama wracała późno z Domu Dziecka. Ale wreszcie przychodził ten
moment i wchodziliśmy do pokoju wnosząc potrawy. U nas było po poznańsku,
barszcz z uszkami, kapusta z grzybami, faszerowany szczupak w galarecie,
makiełki i mnóstwo innych.
Prezenty były
dopiero, jak się wszystkiego spróbowało. Jak już brzuchy były pełne, a oczekiwanie
stawało się nie do zniesienia. Ja byłam najmłodsza i prezenty dla mnie były
najukochańsze. Pamiętam, jak mnie zatkało, gdy zobaczyłam lalkę krakowiankę,
moją ubóstwianą Małgosię, a kiedy indziej przecudowną po prostu książeczkę,
wydaną jeszcze przez Gebethnera i Wolfa „Filonek i jego przyjaciele”. Do tej pory,
choć minęło pięćdziesiąt pięć lat, całe fragmenty umiem na pamięć. Cholera,
Łukasz ma trzydzieści trzy lata, a ciągle nie mogę sobie wybaczyć, że dałam mu
ją do pożarcia, jak miał rok.
A potem tato
grał na skrzypcach a my wyśpiewywaliśmy kolędy. Jedliśmy pomarańcze i ciasta,
no i figi. Figi tato kupował na takim długim łyku nawleczone, zdejmowało się i
kładło na talerzu, a gdy na drugi dzień biegłam na sanki ładowałam sobie te
figi do kieszeni, żeby je podjadać po drodze.
Jeszcze
pamiętam wieczór sylwestrowy. Kładli mnie o siódmej do łóżka, nie mogłam i nie
mogłam zasnąć, a jak zasnęłam to nagle zbliżała się północ i już mnie budzili,
żebym witała ten nowy 1959. Rozczmuchiwałam się powoli, ale potem już biegłam
na powitanie. Siedzieliśmy, graliśmy, słuchaliśmy wspomnień rodziców. A później,
to pamiętam dobrze, wszyscy gdzieś zniknęli, może się położyli? A ja samiutka w
pokoju przy grającym radiu tańczyłam Warszawa
da się lubić. Kto to śpiewał? Dymsza? Chyba Dymsza, tak.
23.11.2012r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz