poniedziałek, 24 grudnia 2012

ZAMKNIĘTY POKÓJ

fot.Mira Wojtkowiak


ZAMKNIĘTY POKÓJ

            Ojciec mówił Gwiazdor, ni w kij ni w drewka. A małe dziewczynki nie lubią inaczej niż wszyscy. Więc się mówiło i Dziadek Mróz, to przecież lata pięćdziesiąte, i Mikołaj. Chociaż Mikołaj to raczej w szóstego grudnia. Ubóstwiałam choinkę i święta.  Ten cudowny czas, kiedy przygotowuje się zabawki na choinkę, piecze pierniczki. Łańcuchy. Nie tylko te zwykłe papierowe łączone kółka, ale najpiękniejsze słomiane. Słomki przeplatane kokardkami z kolorowej bibułki. A jak się zafajczyły od płomienia świeczki, to aż mnie ściskało w dołku z przejęcia. I fajczyły się jeszcze włosy anielskie, te zwykłe z celofanu i te najpiękniejsze z lamety, cieniutkiej, milimetrowej. Te to się spalały rozkosznie, jak się je potrzymało nad świeczką. Gwiazdeczki robiliśmy nie tylko białe, ale też ze starych okładek zeszytów, różowych i niebieskich. Nie było przecież dwustronnych kolorowych papierów.
            Jak się jest dzieckiem, to wierzy się w tego Mikołaja czy Gwiazdora, ale też troszeczkę nie. I jak się znajdzie w szafie taty, co jest okropnie zabronione, pudełko z najpiękniejszą, wymarzoną lalką i wyjmuje ją ostrożnie z pudełka, żeby popatrzeć, a potem bez oddychania z przejęcia wkłada z powrotem, to się po prostu jest w jakimś zaczarowanym świecie.
Ale choinka stała zamknięta w dzień wigilijny w pokoju paradnym, tam, gdzie stało wielkie biurko taty. I to zamknięcie też było ważne.  Bo było bardziej uroczyście i tajemniczo. Nie czekaliśmy na żadne gwiazdki, mama wracała późno z Domu Dziecka. Ale wreszcie przychodził ten moment i wchodziliśmy do pokoju wnosząc potrawy. U nas było po poznańsku, barszcz z uszkami, kapusta z grzybami, faszerowany szczupak w galarecie, makiełki i mnóstwo innych.
Prezenty były dopiero, jak się wszystkiego spróbowało. Jak już brzuchy były pełne, a oczekiwanie stawało się nie do zniesienia. Ja byłam najmłodsza i prezenty dla mnie były najukochańsze. Pamiętam, jak mnie zatkało, gdy zobaczyłam lalkę krakowiankę, moją ubóstwianą Małgosię, a kiedy indziej przecudowną po prostu książeczkę, wydaną jeszcze przez Gebethnera i Wolfa „Filonek i jego przyjaciele”. Do tej pory, choć minęło pięćdziesiąt pięć lat, całe fragmenty umiem na pamięć. Cholera, Łukasz ma trzydzieści trzy lata, a ciągle nie mogę sobie wybaczyć, że dałam mu ją do pożarcia, jak miał rok.
A potem tato grał na skrzypcach a my wyśpiewywaliśmy kolędy. Jedliśmy pomarańcze i ciasta, no i figi. Figi tato kupował na takim długim łyku nawleczone, zdejmowało się i kładło na talerzu, a gdy na drugi dzień biegłam na sanki ładowałam sobie te figi do kieszeni, żeby je podjadać po drodze.
Jeszcze pamiętam wieczór sylwestrowy. Kładli mnie o siódmej do łóżka, nie mogłam i nie mogłam zasnąć, a jak zasnęłam to nagle zbliżała się północ i już mnie budzili, żebym witała ten nowy 1959. Rozczmuchiwałam się powoli, ale potem już biegłam na powitanie. Siedzieliśmy, graliśmy, słuchaliśmy wspomnień rodziców. A później, to pamiętam dobrze, wszyscy gdzieś zniknęli, może się położyli? A ja samiutka w pokoju przy grającym radiu tańczyłam Warszawa da się lubić. Kto to śpiewał? Dymsza? Chyba Dymsza, tak.

23.11.2012r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz