czwartek, 14 lutego 2013

PIĘĆDZIESIĄT SIEDEM LAT

...
PIĘĆDZIESIĄT SIEDEM LAT

        No, musiałam być zakochana, gdy przeżyłam z moim mężem pięćdziesiąt siedem lat w spokoju i szczęściu. On przyjechał do Olsztyna z Inowrocławia. Był wojskowym. Ja z mamą i rodzeństwem przyjechałam z Warszawy. Mieszkaliśmy niedaleko siebie. My na Ratuszowej, on  w Przedstawicielstwie Polskim, w tym domu obok późniejszego kina Kopernik. Widywaliśmy się często, mieszkając tak blisko. Spodobaliśmy się sobie szybko i umawialiśmy się przez półtora roku, a potem  się pobraliśmy.                     W czterdziestym ósmym.
Kiedyś to była naprawdę zabawna sytuacja, umówiliśmy się na wiadukcie niedaleko cmentarza. Wystroiłam się w nową sukienkę, którą kupiłam tego dnia na bazarze. Ciekawa byłam, jakie zrobię na nim wrażenie. Ale on nie przyszedł. Nikogo nie było. Chodziłam w kółko po moście. Tylko jakiś mężczyzna oparty o barierkę patrzył na tory. Kiedy spotkaliśmy się po kilku dniach, nie mogłam opanować wzburzenia. Jak mógł! Bez usprawiedliwienia, bez żadnego wyjaśnienia. No i okazało się, że ten człowiek, co patrzył na tory, to był on. Tylko w nowej kurtce, którą tak chciał się  popisać przede mną. Nie poznaliśmy się w tych nowych ubraniach.
       Zmarł pięć lat temu. Byliśmy wspaniałym małżeństwem. Mieliśmy troje dzieci, troje wnucząt i troje prawnucząt. Nigdy nie doznałam przykrości, czy upokorzenia od niego. Zawsze był po mojej stronie. Zawsze mnie wspierał. Mając tyle dzieci, prowadząc dom, pracując cały czas, zrobiłam maturę i skończyłam studia. Bardzo mi pomagał. Niczego nie żałuję. Piękne miałam życie.
      Długo chorował. W ostatnim okresie, gdy miał dializy, siedziałyśmy na zmianę z córką i wnukiem dzień i noc przy nim, bo tracił przytomność, zrywał się z łóżka. Mógł zrobić sobie krzywdę. Bardzo cierpiał. Ale gdy umarł, nie mogłam się z tym  pogodzić. Żyłam w takiej rozpaczy. Nieprzytomna. Ciągle na cmentarzu. Przerażona.
      Zmarł w kwietniu, a przed Wigilią córka mówi :
-Mamo, przygotowałam farsz na pierogi, zrób resztę. Wyjdę z psem na spacer.
Pomyślałam sobie, że najpierw zrobię herbatę, a potem zabiorę się za robotę. I wtedy miska z kapustą i grzybami, która stała na lodówce, zaczęła się sama z siebie kręcić w jakimś przerażającym tempie. Farsz wyleciał w tym pędzie w powietrze osiadając na ścianach i suficie. Mało nie oszalałam ze strachu. Chwyciłam telefon i zaczęłam dzwonić do córki. Przybiegła natychmiast. Ja nie byłam w stanie powiedzieć słowa. Byłam tak przerażona. Przyjechał wnuk. Zajęli się mną, dali leki uspokajające. Dopiero na drugi dzień opowiedziałam im, co się stało.
       Wszystko wróciło do normy, ja się uspokoiłam i zaczynałam powoli żyć normalnie, gdy przyszedł ksiądz po kolędzie. Wytłumaczył mi, że dusza mojego męża już nie mogła znieść tego cierpienia i rozpaczy; że one powstrzymują go przed odejściem w stronę światła; że moje uczucia sprawiają mu ból. Od tej chwili zaczęłam się za niego modlić i wyciszać.
     Choć minęło już pięć lat od jego śmierci, nie mogę powstrzymać łez, gdy o nim myślę… Mam osiemdziesiąt jeden lat. Myślę, że niedługo znów się spotkamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz