niedziela, 24 czerwca 2012

JUŻ NIC

...

JUŻ NIC

A potem przyszła do mnie myśl, że tak się nie robi. Jak mogłam tak z dnia na dzień powiedzieć KONIEC. Nie wysłuchać żadnych tłumaczeń, odciąć się całkowicie.
Przecież to Mariusz był moim pierwszym mężczyzną. Gdy przyjechałam do Warszawy taka przerażona, samotna, pojawił się on. Och, jego uśmiech. To ten uśmiech najpierw zapamiętałam. Nie wiedziałam zupełnie, jak wygląda, gdy kładłam się do łóżka po powrocie z klubu, ale jego uśmiech miałam ciągle przed oczami.
A potem już był przy mnie. Otaczał ramionami, opieką. Tymi uśmiechami. Tak, cieszę się, że to on był tym pierwszym. Tak delikatny, opiekuńczy. Zachwycał się moim zachwytem. Wprowadzał mnie w świat sztuki, zabawy, rozbuchanych dyskusji. Byłam dumna, że to ja jestem jego dziewczyną. Tak dużo mu zawdzięczam. To, że stałam się kobietą  pewną siebie i swojej wartości to jego zasługa. Być jego kobietą nobilitowało mnie, a on mnie za to uwielbiał.
Dodawał mi siły i wszystkie sprawy, problemy rozwiązywały się lekko. Bo jakże, dziewczyna takiego chłopaka sobie nie poradzi? Radziłam sobie. Studia smakowałam  z otwartym chłonnym umysłem. Zdobyłam fajną pracę sekretarki, gdzie traktowano mnie z szacunkiem i atencją. I pisałam. Piosenki o miłości. Śpiewała je moja siostra swoim cudnym altem, a potem i ja się odważyłam. Wszystko się działo tak jak w rozkosznym Harlekinie.
Wtedy Gośka powiedziała, nie przeszkadza ci, że ten twój Mariusz kręci z Marzeną? Zwariowałam. Jak to, co za bzdura, jakie kręcenie? Biegłam do domu, żeby się dowiedzieć, że to kretyństwo. Żeby usłyszeć jego śmiech i żart. Ale go nie było.  Za to  na stole leżała zapomniana komórka. A w niej Marzena i Ola, i jeszcze jakaś Dorota. A każda  namiętna, czuła i wcale nieobojętna .
Sufit mi zleciał na głowę. Przez godzinę siedziałam bez ruchu, przez następną szlochałam . Potem wstałam spakowałam się i napisałam: ŻEGNAJ. Melodramat totalny. Do pociągu, do domu. W domu wypłakałam się  mamie. W Internecie wynalazłam nową stancję. Zamieniłam się z mamą na komórki, żeby już nigdy z nim nigdzie.
A teraz, po trzech miesiącach, pomyślałam, no jakże, nawet nie pozwoliłam mu się wytłumaczyć. Niczego wyjaśnić. Tak zniknęłam z jego życia. Może cierpi, tęskni. Może nie może beze mnie żyć?
Wygrzebałam jego numer z pamięci. Zadzwoniłam. Nie posiadał się z radości. Zaczął opowiadać, jak płonie, że umiera z tęsknoty, żebym natychmiast przyjechała. Nie wiem, jak znalazłam się przy nim. W jego ramionach, jego uśmiechach. Cała w nim zanurzona. I potem spacer naszą starą, ukochaną trasą, wśród drzew, w śpiewie majowych rozkochanych ptaków.  Niebo wracało na swoje miejsce.
Nagle zadzwoniła komórka. A on: Tak skarbie, ja też tęsknię. To co, kiedy się spotkamy? Dziś nie mogę, jedyna, piszę referat, mówił, posyłając mi buziaka, z uśmiechem, bez skrępowania. Jakby brał mnie za wspólnika jakiejś fajnej, kumpelskiej tajemnicy.
Niebo znów oszalało. Moje serce umarło. Odwróciłam się i szłam, szłam przed siebie, goniona jego słowami, argumentami.  Odeszłam . Na zawsze. Zrozpaczona, opuszczona. Już nigdy. Nie chcę z nim nic. NIC.

(i Marta Andrzejczyk)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz